Jak pisze Józef Kość, latynizm leksykalny prowincja, występujący w polskich tekstach od XVI wieku, „(…) przeszedł w języku polskim w ciągu pięciu stuleci istotny rozwój znaczeniowy, który (…) wyeksponował nowy komponent znaczeniowy, który wyraża terytorialne oddalenie od centrum wartościowane ujemnie, przez co przeniósł słowo prowincja z kategorii leksyki neutralnej do kategorii leksyki nacechowanej aksjologicznie”. Nacechowanie to Uniwersalny słownik języka polskiego i Wielki słownik poprawnej polszczyzny sygnalizują kwalifikatorem lekceważący przy takich znaczeniach prowincji, jak: ‘tereny, obszary zacofane, opóźnione w rozwoju cywilizacyjnym i kulturalnym’, ‘mieszkańcy takich obszarów, charakteryzujący się niskim poziomem kulturalnym i cywilizacyjnym’. Również niektóre bliskoznaczniki prowincji i związki frazeologiczne z komponentem prowincja mają charakter wartościujący, np. ciemnogród, dziura, grajdołek; czuć zapadłą prowincję, głucha prowincja”. Autor przywołuje też Andrzeja Bańkowskiego, którego zdaniem wyraz prowincja w znaczeniu specjalnym to „okolice odległe od wielkiego (stołecznego) miasta, zamieszkane przez ludzi ciemnych i nieobyczajnych”1. I dodaje urocze wyliczenie: „W polszczyźnie potocznej prowincja w nowopolskim znaczeniu to inaczej: wiocha, wichura, zadupie, pipdówka, dziura, grajdoł, wygwizdów; świat zabity dechami, tam gdzie diabeł mówi dobranoc, zapyziała dziura, koniec świata”.
Gdy ktoś mówi „prowincja”, to zapewne odruchowo przychodzą na myśl małe miasteczka. Dokładnie takie, jak to – można powiedzieć, że poniekąd modelowe pod względem pomieszania beznadziei, obfitości (nadmiaru) spokoju, nic-się-nie-dziania, nostalgii, zaciszności, liryczności – z wczesnego filmu Andrzeja Barańskiego „W domu”. Film otwiera i zamyka kadr z autobusem, punktujący pożegnanie i przywitanie syna Rysia, co studiuje w dużym mieście. Śledzimy codzienność starszego małżeństwa, których życie kręci się wokół myśli o jedynaku. Praktycznie wszystkie rozmowy i wysiłki są mu poświęcone. Zabiegi o przygotowanie paczek, odłożenie pieniędzy. Co znaczące – nigdy tego młodzieńca, „człowieka, co udał się do centrum”, na oczy nie widzimy.

Sporo przy tym liczenia. I tak na przykład mężczyzna siedzi nad mapą, mierzy na niej odcinki wyciętymi kawałkami papieru i woła: „Zosiu, chodź no tu! Zawsze mówiłem, że koleją jest bliżej, to nie wierzył. Proszę bardzo, zobacz: wyszło mi, że koleją jest o 25 kilometrów bliżej niż pekaesem”. Gdy w gościnie pojawia się czarnoskóry kolega Rysia (jadący na wieś do narzeczonej), ojciec oprowadza go po miasteczku, gestykulując, zakreślając linie mikrokosmosu. Patrzymy na pokrzywione chatki przy brukowanych uliczkach, podziwiamy drzewka w parku, a z wieży zamkowej gapimy się z bohaterami na prowincjonalny pejzażyk z rzeką, mostem, polami, drzewkami, budyneczkami, ryneczkiem, z dominującym ratuszem i kościółkiem. W listach ojciec zdaje relacje synowi z mikrożycia miasteczka. „Pisać o tym spływie kajakowym? Chyba nie, co? To nic takiego nie było” pyta Zosię, na co ona protestuje: „Napisz, jego takie głupstwa zawsze interesowały. Przecież chciał być marynarzem”. Wiadomo – z rzeki do oceanu.
Pewnego dnia żona oznajmia: „W tym tygodniu pojadę do Kielc, może się coś trafi. Pochodzę po sklepach. Tu nic nie można dostać, dziadostwo”. Wraca jednak tylko z dużym bochenkiem chleba, a pytana o zakupy podsumowuje wycieczkę; „Nie, nic nie ma. U nas jest więcej wszystkiego. Kielce, Kielce – wielkie mi miasto, myślały kto! Eeee”. Filmową miejscowość zagrał Uniejów, który w 2019 roku liczył 3 tysiące mieszkańców. Sam Barański pochodzi z Pińczowa, z liczbą ludności 10 tys.
By móc określić daną przestrzeń mianem prowincji potrzebujemy centrum, z którego ponoć „widać więcej”. Ale gdy przeniesiemy wzrok „oczko wyżej”, to relacje ulegną zmianie, a dotychczasowa metropolia być może wpadnie do kategorii „dziury”. Na miejsce wystawy „Pocztówka z prowincji” też można spojrzeć z różnych perspektyw. Zielona Góra to trochę takie Kielce, do których mieszkańcy Uniejowa mają w filmie mieszane uczucia (szczypta podziwu, trochę zazdrości, odrobina pogardy podszytej kompleksami). Oba miasta to stolice województw, więc w granicach tych terenów są one centralnymi ośrodkami. Odpowiednio mają po 138 tys. i 181 tys. mieszkańców, stąd da się je określić jako porównywalne. Jednak z perspektywy ponad półmilionowego Poznania są to być może już „prowincje”. Z kolei sami poznaniacy narzekają, że w ich mieście nic się nie dzieje (z czego onegdaj zakpili organizatorzy letniego festiwalu Nic Się Tu Nie Dzieje). A członkowie lokalnego zespołu Provinz Posen swoją nazwą nie tylko przywołują historyczną nazwę, w której „prowincja” była jednostką terytorialną Prus, zwrócona w stronę centrum, czyli w tym przypadku Berlina, ale i odnoszą się do odwiecznych kompleksów i powikłanych emocji ich współmieszkańców względem stolicy Polski. Gdzie ciągle-coś-się-dzieje.
Czasowo Zieloną Górę dzieli od Poznania około półtorej godziny drogi pociągiem, podobnie osobówką. Pozostaje zgadywać, ile to mogło być w realiach pekaesowych. Współczesnym autobusem pokonanie tej odległości przykuwa do fotela na ponad dwie godziny. Mniej więcej zatem tyle czasu zajęło poznańskim artystom z Grupy 404 i ich pracom, by dotrzeć do miejsca wystawy w BWA Zielona Góra. Podróż z centrum do prowincji, a dla innych – być może ze swoich prowincji do centrum.

Tego typu relacje (czaso)przestrzenne oddaje na ekspozycji specyficzne, nietypowe uporządkowanie obiektów. Jej oś wyznacza druciany, obrotowy stojak na kartki pocztowe. W równej odległości od niego zostały umieszczone białe boksy o lekko skośnych bocznych ścianach – ustawionych promieniście względem centrum. Operator lokalnej telewizji (Informacji Lubuskich)2 miał używanie, efekciarsko kręcąc się wokół tego stojaka z żabiej perspektywy, co w materiale medialnym zostało opatrzone krótkim komentarzem Macieja Kuraka. Potem o swoich pracach mówią Witold Modrzejewski, Agnieszka Maćkowiak, a dyrektor BWA Wojciech Kozłowski zręcznie komentuje całość. Oglądając ten typowo nijaki, lapidarny reportaż TVP3 (niecałe 2 min., zlepione z poszanowaniem krótkiego czasu skupienia odbiorcy) ma się dziwne poczucie, że wypowiadający się w nim artyści, rektor i dyrektor skrzętnie wykorzystali sytuację – sprawdzając, jak lokalna telewizja poradzi sobie z wystawą, ile da się pomieścić w audiowizualnym newsie. Jak zresztą wskazuje Kurak – Grupa 404 zajmuje się przekazem medialnym. Interesujące zatem jest, jak w tej telewizyjnej papce doskonale ginie przesłanie „Pocztówki z prowincji”.
Zostawmy już niemniej tę nadinterpretację. Spoglądając na całość, trudno nie odnieść wrażenia, że z ekspozycyjnego punktu widzenia jest to prowokacja, ale o konkretnej, spójnej treści. Same prace zwracają uwagę zaskakującą przenikliwością ich twórców. Choć od czasu premiery „W domu” dzieli je pół wieku, to odnajdziemy w nich dość podobną mieszankę różnych refleksji, sprzecznych emocji. Artyści dręczą pytaniami o świat prowincji i związane z nim treści. To obserwacja czyniona z uwagą, której towarzyszy nie tylko smutek, gorycz i lęk, ale i przewrotny, miejscami dość czarny humor.
W instalacji „Pocztówka z prowincji” Krzysztof Balcerowiak cofa się w przeszłość, prezentując pocieszno-straszną scenkę: sześć wysokich butów na prawidłach (drewnianych formach, usztywniających skórę), otaczających drewnianą figurkę małpy. Tego rodzaju zabytki możemy znaleźć np. w muzeach etnograficznych. Ja zacytuję fragment opisu ze stałej ekspozycji Muzeum Etnograficznego im. Franciszka Kotuli w Rzeszowie:
„Stanowiły jeden z najdroższych elementów ubioru. Wkładano je od święta, podczas ważnych uroczystości, a także w zimie. Starano się ich używać jak najrzadziej. Często noszono buty w drodze do kościoła i zakładano je dopiero przed wejściem. Smarowanie czernidłem i tłuszczem chroniło je przed zniszczeniem”.
U Balcerowiaka te buty męskie na prawidłach funkcjonują w instalacji trochę na zasadzie figury pars pro toto, stanowiąc reprezentację „ludzi z prowincji”, związanego z nimi światopoglądu czy mechanizmów społecznych.
Podobna problematyka pojawia się w pracy Mai Michalskiej „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy”. Na kiczowatej grafice z Maryją na złotym tle artystka przyczepiła (w miejsce dzieciątka Jezus) zapakowany w folię krojony bochenek chleba „Swojski z twarogiem”. Z ręki Maryi wybiegają cztery szarfy: biała, czerwona, niebieska i żółta, a na dole stoi wazonik ze sztucznymi kwiatami. A więc religijność katolicka jako przejaw prowincjonalności, czy może: prowincjonalne przejawy dewocyjności? Znów powraca przestrzeń tego nieszczęsnego kościółka – przytłaczającej, inwazyjnej, architektonicznej dominanty w miasteczkach, znak przekonań mieszkańców. Z pomocą humoru Michalska symbolicznie odbiera religijności moc i rozpogadza aurę zniewolenia tradycją, uwikłania prowincjuszy w narzucone im zachowania.
Artyści odnoszą się przy tym również i do nowych zjawisk. Wróćmy do materiału telewizyjnego. Agnieszka Maćkowiak mówi w nim: „Moja praca to instalacja nawiązująca bezpośrednio do pojęcia synoptikonu. Powiedziałabym, że rozpowszechniło się ono w mediach społecznościowych, gdzie wiele osób chce wejść w punkt widzenia innych. To są nasi influencerzy – gwiazdy, które my chcemy oglądać. Chciałam włożyć w tę pozycje influencera osobę, która chce być oglądana – artystę. To, jak my chcemy być oglądani. To my tworzymy dla ludzi, dla mas” (wypowiedź sprawia wrażenie uciętej w montażu). Obiekt „Synopticonu” tworzy ażurowa konstrukcja z listewek, na których artystka umieściła dwie prace graficzne i trzy srebrne plansze, odbijające obraz. Można więc popatrzeć na sztukę, ale i zrobić sobie selfie – przypadkiem, jeśli tego niekoniecznie chcemy. Maćkowiak pokazuje przy tym, jak w dobie mediów cyfrowych „prowincja” przyspieszyła, dzięki czemu może bezustannie zdalnie śledzić centrum bądź centra, by zaspokajać skłonność do podglądactwa, naśladowania, imitacji. Ta praca to też trochę „magiczna skrzynka dla projekcji wyobraźni”, krzywe zwierciadło oddające zachłyśnięcie osób artystycznych swoim ego, czy snami o karierze, followersach, splendorze i hajsie. Tym wszystkim, co poza mediami społecznościowymi mogłoby nigdy nie zaistnieć. Czy to kpina z tzw. „wystaw” i tzw. „wernisaży”, sztucznie kreowanych i promowanych w internecie, nie mających przełożenia na namacalną rzeczywistość, fizyczność?
To jeszcze szybciutko, Witold Modrzejewski o pracy „Ustawienia fabryczne” (druk UV na plexi): „Praca, która dotyczy przywracania ustawień fabrycznych mówi o czymś takim, jak potrzeba zrobienia resetu i tego, czy my faktycznie możemy taki reset wykonać”. Artysta przedstawił smartfon z napisem „Przywrócenie ustawień fabrycznych” na tle poziomych pasków różnych kolorów. „Resetu” mieszkaniec centrum może podjąć się w zaciszu „prowincji”. W tym ujęciu „zadupie” to przestrzeń pożądana i niezbędna, potrzebna „centrusiowi” do wyciszenia się, opanowania wzburzonych emocji, próbie nawiązania bezpośredniego kontaktu z rzeczywistością. Bo wiadomo, że prowincje zamieszkują ludzie szarzy, zwyczajni, żyjący w wolniejszym tempie. Czemu więc nie moglibyśmy zrobić tego i „my”? Oczywiście – „reset” może uniemożliwić nieszczęsny smartfon i niezdolność do chwilowej choć rezygnacji z bycia na bieżąco ze światem i znajomymi. Wówczas wyjazd artysty czy osoby kreatywnej do domu pracy twórczej skończyć się może bezproduktywnością, kontynuacją.
Każdy, kto odwiedził wystawę, poza zrobieniem sobie obowiązkowego, nietypowego, „artystycznego” selfie przy „Synopticonie”, mógł zabrać ze stojaka zestaw pocztówek – stając się turystą sztuki, co jeździ, ogląda i zbiera drobne pamiątki. Na pocztówki trafiły reprodukcje poszczególnych prac, pokazanych czasem w nieoczywisty, fragmentaryczny sposób. Przyznam się, że nie potrafiłem opanować zebrania wszystkich – i to po parę sztuk, by rozdać znajomym. Jako osoba mająca skłonność do zbieractwa (mówiąc ładnie: kolekcjonerstwa, brzydziej: hoarding) i bez wytchnienia walcząca z tym impulsem czułem przy tym, że zostałem dość perfidnie wepchnięty w pozornie niewinną czynność po to, by zostać zmuszonym, aby przyjrzeć się jej z dystansem. Czy znów brać niskonakładową, artystyczną kartkę, mądrą ulotkę z tekstem o wystawie, unikatową pocztówkę, czy może jednak tym razem odpuścić? Czy te metapocztówki z metawystawy dla meta-turysty to aby nie za dużo rozterek dla biednej głowy odwiedzającego? I czy zbieranie pocztówek nie jest aby przejawem prowincjonalnego nieokrzesania?
Do zbierania, kolekcjonowania odnosi się też Andrzej Bobrowski w instalacji „Bieg”, imponującym zbiorze pamiątkowych medali z biegów, półmaratonów itd. Wśród nich dojrzymy m.in. Grodziski Weekend Biegowy „Postaw stopę w Grodzisku”, XII Międzynarodowy Kościański Półmaraton im. dra Henryka Florkowskiego, HUNTERS Grodziski Półmaraton „Słowaka”, GRODZISKa SZYBKO PO COVIDZIE, II Cross Drzymały, medale w kształcie mieczy. To praca literalnie wychodzona i wypocona na różnych, mniej i bardziej prowincjonalnych (czy „centrowych”) biegach.
Artystki i Artyści: Krzysztof Balcerowiak, Andrzej Bobrowski, Marta Chudy, Oskar Dawicki, Stefan Ficner, Tomasz Jurek, Maciej Kozłowski, Maciej Kurak, Kamila Lukaszczyk, Maryna Mazur, Agnieszka Maćkowiak, Maja Michalska, Witold Modrzejewski, Monika Pich, Maksymilian Skorwider, Piotr Szurek, Michał Tatarkiewicz, Radosław Włodarski
Koordynatorzy wystawy: Maciej Kozłowski, Krzysztof Balcerowiak
BWA Zielona Góra
14.02 – 09.03.2025
- J. Kość, Leksem prowincja w historii języka polskiego, [w:] Prowincja. Świat. Europa. Polska. Zbiór studiów, red. M. Ryszkiewicz, Lublin 2007. [↩]
- F. Olha, Wystawa ,,Pocztówka z prowincji” w zielonogórskiej galerii BWA, TVP Gorzów [↩]